21 lutego 2014

Pierwszy i ostatni - recenzja "Nebraski"



    Woody Grant (Bruce Dern) jest starym alkoholikiem, który będąc u progu życia otrzymuje informację o wygraniu miliona dolarów. Ponieważ nie posiada samochodu wybiera się do odległego stanu Nebraska… na piechotę. Za każdym razem z drogi zabiera go młodszy syn albo miejscowy szeryf. Staruszek nie daje jednak za wygraną i wierzy w nagrodę, choć jest to zwykły spam reklamowy.
Źródło: waytooindie.com
        Zniecierpliwiony David (Will Forte) postanawia zabrać ojca do Lincoln, aby osobiście odebrał obiecywaną kwotę. Oboje (na pewien tylko czas) opuszczają gadatliwą małżonkę Woody’ego, Kate (June Squibb) a przejazdem odwiedzają braci głównego bohatera, kilku znajomych i stary rodzinny dom Grantów, choć Woody chciał w ogóle jechać wprost do Nebraski. To najprawdopodobniej ostatnia taka wycieczka starca, ale nie okazuje zbytniego sentymentalizmu, jakby nie miał zamiaru roztkliwiać się nad przeszłością. Wiadomość, że David spotkał jego dawną narzeczoną nie robi na nim większego wrażenia, ale stary dom rodziców już tak. Spotkanie z braćmi, dwoma kuzynami - obwiesiami i dalszą rodziną przypomina relację ze świata w którym nic się nie dzieje. Bracia są już chyba w takim wieku, że nie mają sobie nic więcej do powiedzenia. Woody, wbrew radzie syna, nie omieszkał pochwalić się rodzinie oraz staremu „przyjacielowi” Edowi, szczęśliwą wieścią. A taka informacja rozchodzi się szybko. Z czasem część z nich przypomni sobie o dawnych, rzekomych długach, które w tych okolicznościach należałoby spłacić…
Film Alexandra Payne’a jest prostą historią o życiu i umieraniu. Czarno – białe kadry ukazujące wielkie i puste przestrzenie północno – centralnych stanów robią zarazem przygnębiające jak i refleksyjne wrażenie.  Także rodzinne miasteczko zlewa się z krajobrazem uzupełniając wielkie „nic”.  Przemijanie dotyka widza raz zarazem ale dzięki elementom humorystycznym jak i swoistym „wyluzowaniu” głównego bohatera, a szczególnie jego małżonki Kate, nie jest to nieznośny moralitet, podtykający odbiorcy prawdy ostateczne po nos. Powolny i małomówny Woody kontrastuje z wygadaną i bezpośrednią żoną. Na ich tle opanowany i „zwyczajny” David sprawia wrażenie adoptowanego. Staruszek ma już tylko jeden (chyba nawet pierwszy) cel w życiu, który wbrew faktom i nieprzyjemnym okolicznościom stara się zrealizować. Jego jedynym powiernikiem staje się właśnie młodszy syn, ale myliłby się ten, który pomyśli, że teraz zejdzie lawina uczuć i rozliczeń. Wcześniejszy dystans między ojcem a synem formalnie pozostaje niezmienny ale oboje znają dobrze swoje intencje. W takich filmach większa część historii dzieje się poza (oszczędnymi) dialogami, rozstrzyga w gestach i (oszczędnej) grze aktorskiej. Także budżet tego kameralnego filmu pasuje do słowa „oszczędność”. Na filmwebie obraz został oznaczony tagami „dramat” i „przygodowy”. Dramatem jest tutaj koniec życia i usilna chęć pozostawienia czegoś po sobie a przygodą (jakże niebezpieczną) spotkanie z rodziną i znajomymi. Film o starości i starych ludziach, którzy są już na bocznym torze, archaiczni jak czarno – biały film. Do historii Woody’ego jako motto dobrze pasują słowa Benjamina Disraeliego – Młodość jest błądzeniem, wiek męski walką a starość żalem (Youth is a blunder; Manhood a struggle, Old Age a regret).

Ocena: 8/10

11 lutego 2014

Pod zmęczonym aniołem – recenzja filmu „Pod mocnym aniołem”


           Wojciech Smarzowski po raz pierwszy kręcił film na podstawie książki (i to pozycji, która otrzymała nagrodę Nike). Taka sytuacja doprowadziła do oczekiwanego zderzenia literatury z językiem filmowym reżysera. W tym starciu nie doszło do kompromisu – literatura wykazała swą wyższość a świat Smarzowskiego wyszedł z tej kolizji poturbowany, jak główny bohater.
Źródło: polskieradio.pl


        Bohaterem filmu jest Jerzy (Robert Więckiewicz) – literat, który, jak twierdzi, potrafi pić a pomimo tego trafia na oddział deliryków. Jego Aniołem (jednak nie tym Mocnym) ma być dziewczyna (Julia Kijowska), którą poznał koło bankomatu, wykazując się jednoznacznym stanem wskazującym. Widz w zasadzie nie wie, co spowodowało, że studentka wiąże się ze znacznie starszym literatem – alkoholikiem, do czego zresztą Jerzy bez ogródek przyznaje się przed jej rodzicami. Czy chodziło o aurę pisarza występującego w telewizji czy może o litość i chęć wyciągnięcia człowieka z nałogu. W książce, w każdym razie, jest ona tą wartością, dla której główny bohater chce żyć i rzucić picie, jest jego miłością. Tej jednak niespecjalnie widać na ekranie – ot, kilka krótkich dialogów między kochankami a poza tym sceny picia, zalewania pały, chlania, krążenia po mieście, zwijania z ulicy przez policję (plus pobicie wewnątrz policyjnej suki), kopanie Lajkonika, rzucanie kamieniem z wystawę i zwidy pijackie. Rozumiem intencje twórców, że chcieli pokazać stan zapętlenia głównego bohatera, który raz za razem powraca na oddział leczenia uzależnień, jednakże takich scen jest zbyt dużo i można odnieść wrażenie, że scenarzyście zabrakło pomysłów na dialogi. Te zresztą często są wprost wyciągnięte z książki, co czasem się sprawdza, czasem brzmi sztucznie a ogólnie można odnieść wrażenie, że jakiś chochlik siedzi nad ekranem i grożąc palcem powtarza – nie pij, bo picie jest złe i będziesz wyglądał jak on. Nie zdziwiłbym się zatem, gdyby film polecał Minister Zdrowia albo Stowarzyszenie Abstynentów.
      Znaczną część filmu zajmują koledzy i koleżanki Jerzego „po kieliszku”. Od ról epizodycznych do pełnoprawnie drugoplanowych. W każdej z nich znani albo uznani polscy aktorzy i aktorki, którzy przekonującą wypełniają swoje powinności. Tylko na początku filmu mamy zabawne wstawki (picia, wypadania z okna, realistyczne one-linery), które bardzo dobrze oddają to, w jakiej kulturze picia żyjemy. Później jest już tylko mroczniej i smutniej a jeszcze później, niestety, coraz bardziej nudnawo. Autor filmu niepotrzebnie dokręca śrubę i epatuje tym, co każdy dorosły Polak wie, albo wiedzieć powinien. Chciał pokazać cug alkoholowy ale można było to zrobić w sposób bardziej symboliczny. Smarzowski chętnie także odwołuje się do swoich wcześniejszych dzieł (wyraźnie do „Domu złego” a także do „Małżowiny” i „Drogówki”). Tym samym wciągnął prozę Pilcha do swojego świata i pomimo tego, że w filmie czuć klimat książki, to można odnieść wrażenie, że reżyser trochę pobłądził. Chciał aby tandem Smarzowski – Pilch jechał szybko, równo i do celu a tymczasem niebezpiecznie zatacza się i pochyla nad rowem. Nie wpada jednak do niego ale seans sprawia wrażenie niedosytu, tak jakby powtarzalne środki reżysera przestawały oddziaływać. Ktoś, kto widział wszystkie jego filmu jest już uodporniony na ten brud, język, postacie i epatowanie Polską. W filmie za dużo jest także chaosu i widz w pewnym momencie traci orientację – co jest, co się stało, w którym momencie jesteśmy. Nie tłumaczy tego zupełnie stan Jerzego, który traci kontakt z czasem i rzeczywistością.
            Trudno też utożsamiać się z bohaterem – nie wiemy kim tak naprawdę jest, z czego żyje, o czym pisze, jaka jest jego przeszłość. Równie dobrze może wejść znów do baru „Pod mocnym aniołem” zalać się w trupa i bić z barmanem a równie dobrze może grzecznie iść do domu. Nie znam go a przez co, jest mi to dość obojętne. Zabrakło też rozbudowy wątku miłosnego. Niemniej, aktorzy wykonali swoją pracę bardzo dobrze, muzyka spełnia swoją rolę ale też bywa męcząca. Anioł alkoholizmu pozostaje zatem mocny i bezwzględny ale film już taki nie jest.  Obraz jest na niezłym poziomie uznanego reżysera, ale trzeba stwierdzić, że dochodzi (albo już doszedł) do ściany i musi zacząć coś zmieniać w swoich projektach. Czekam zatem za zaskoczenie.
Ocena: 6,5/10

7 lutego 2014

Pod mocnym aniołem, pod oszukanym widzem - recenzja "Pod Mocnym Aniołem".

                  Nowy rok zapowiadał się całkiem nieźle dla osób, które z powodu jakiegoś zgrzytu w doskonałej maszynerii wszechświata rozmiłowały się w literaturze i/lub filmie z kategorii pijacko-narkotycznej. Czyli dla mnie. Noworocznych postanowień nie robię, ale powiedziałem sobie, że na nowy film Wojtka Smarzowskiego się wybiorę, choćby mnie miał szlag trafić. Apetyt rozpalił zwiastun - cudownie zmontowany, pomysłowy, żartobliwy, zachęcający, z muzyką budząca natychmiastowe wizje tańczącego Anthony'ego Quinn'a. I ta obsada! Aktorzy z m. in. "Wesela" i "Domu złego" - będzie się działo! Ale się nie działo, bo po trzydziestu minutach chciałem krzyczeć niczym sławny elektryk wysokich napięć: "Oszukali mnie banda złodziei polskich, decydentów kurwa!" Nie wiem gdzie mam się poskarżyć, ani komu. Zwiastun jest filmu o tytule "Pod mocnym aniołem", aktorzy ci sami, sceny te same, tylko dlaczego mam wrażenie, że film zwiastowany i film oglądany to dwie różne produkcje? Nie wybierałem się na zabawny film w stylu Koterskiego i po styczności z chociażby "Domem złym" wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale zwiastun jednoznacznie sugerował ton zdecydowanie odmienny od tego, co otrzymałem. W trybie błyskawicznym zrewidowałem więc swoje oczekiwania i nastawienie do filmu, po czym kontynuowałem seans.
           Film powstał w oparciu o książkę Jerzego Pilcha o tym samym tytule. Głównego bohatera - Jerzego, zagrał Rober Więckiewicz, a towarzyszyli mu na planie m.in. Julia Kijowska, Jacek Braciak, Andrzej Grabowski, Kinga Preis, Marcin Dorociński  i Arkadiusz Jakubik. Z taką ekipą nie mogło się nie udać, tylko że się nie udało. Co najśmieszniejsze, wszystkie postacie były zagrane perfekcyjnie, każda z osobna była wiarygodna, a ich historia przejmująca (za wyjątkiem Jerzego, ale o tym za chwilę). Jednak po zebraniu tego w całość i doprawieniu celowo chaotycznym montażem i męczącym podkładem muzycznym film zaczął przypominać propagandową produkcję o szkodliwości alkoholu przeznaczoną dla starszych uczniów szkoły średniej z zacięciem do ambitnego, artystycznego kina. To było również celem Smarzowskiego i tutaj nie zgaduję. Reżyser w wywiadzie dla gazety.pl przyznał, że zaburzona chronologia to był jego właśnie pomysł na ekranizację. Jego zdaniem, młodzi ludzie, częściej niż starsi lubią zakłócać ciągłość czasu (niekoniecznie alkoholem) i zastanawia się, czy może warto im pokazać, ze ta nieciągłość nie zawsze jest fajna. To było dla niego najważniejsze: jak zakłócić ciągłość czasu. Przy czym zarzeka się, że nie naucza. Nie cytuję, słowa przytaczam niemniej w miarę dokładnie. Nie wiem, jakie Wojtek Smarzowski ma kryteria młodości i starości, ale ja ze swoją trzydziestką poczułem się strasznie staro.

               Film zmaga się z poważnym problemem, jednocześnie chce uniknąć banalności przez ośmieszenie zjawiska. Ja to wszystko rozumiem, naprawdę. Tylko dlaczego mnie się to kładzie do głowy łopatą przez cały film? Książki nie miałem przyjemności czytać, ale na podstawie innych książek Pilcha nie sądzę, żeby pisał tylko o tym i w taki apokaliptyczny sposób - jak mówi Max Kolonko: "to się nie dodaje". Mam wrażenie, że skupienie się na grozie nałogu alkoholowego przyćmiło fabułę i postacie. Pilch jest ponoć znany z tego, że "pisze o niczym" (sam reżyser stwierdził, że Pilch jest nie filmowy), niemniej robi to w sposób tak ujmujący, ze puszcza mu się to płazem. A w filmie? Niby ten pilchowski duch jest, ale trochę go nie ma. Głównego bohatera nie znam z filmu, nic o nim nie wiadomo, kilka migawek, krótkich ujęć. Robert Więckiewicz pomimo całej swojej charyzmy i uroku nie sprawił, że z ciekawością przyglądałem się losom głównego bohatera. Zresztą miejsca na grę aktorską nie miał wiele, bo lwią część obrazu grał upojenie alkoholowe i wypowiadał bełkotliwe kwestie. Dla mnie to za mało, natomiast tam gdzie miał możliwość pokazać co potrafi to wykorzystał te okazje w pełni. Jest taka scena gdzie Jerzy uczestniczy w na wpół onirycznym dialogu z Kolumbem, który jest prowadzony z łóżek pacjentów i jednocześnie dzieje się gdzieś na zewnątrz. Pada śnieg, wszystko jest lekko rozmazane, Jerzy patrzy w dal, nieobecny wzrok, za nim stoi na drugim planie Kolumb i uporczywie wpatruje sie w niego. Szkoda, że takich wolniejszych, konkretnych pomimo swojej poetyckości momentów nie było więcej, bo w  konsekwencji historie postaci pobocznych są ciekawsze i bardziej wiarygodne niż głównego bohatera. Nie wiem czy o to chodziło, by poprzez rozszalałe tempo pokazać jak bardzo alkoholik jest "niezapośredniczony" w rzeczywistości czy po prostu coś nie wyszło. Oczywiście biorę pod uwagę możliwość, że jestem za głupi i po prostu nie ogarniam zamysłów reżysera i artyzmu "Pod mocnym aniołem". Może być i tak.

Źródło: 104filmy.pl

         To prowadzi mnie do kolejnego pytania: dla kogo jest ten film? Dla wspomnianych wcześniej licealistów, miłośników pilchowych książek, aspirujących alkoholików czy przysłowiowego, przeciętnego zjadacza chleba? Nie wiem do dzisiaj, ale wiem, że bez wcześniejszej znajomości chociażby "Bezpowrotnie utraconej leworęczności" byłbym jak dziecko we mgle. W pewnym momencie w oczy rzuca się niebieski szalik, który nosi jeden z gości "Pod mocnym aniołem". Czy to może puszczenie oka do kogoś, kto oglądał "Żółty szalik" do którego scenariusz napisał Pilch i który traktuje o tym samym problemie? A sceny ze Starym Kubicą, którego gra Marian Dziędziel? Nie będę zdradzał zbyt wiele, bo to jeden z lepszych (wręcz porażających) momentów filmu, ale tu jest wyraźna reminiscencja "Domu złego" za sprawą tego samego aktora w podobnej sytuacji. Dodatkowo Stary Kubica pojawia się we wspomnianej już "Bezpowrotnie utraconej leworęczności". Film najeżony jest również mniejszymi, lub większymi odniesieniami do wcześniejszych filmów reżysera takich jak "Drogówka" czy "Małżowina", ot chociażby cameo Bartłomieja Topy jako funkcjonariusza drogówki. Fajne to, tylko, pytam sie, po co? Co to wnosi do filmu, który bardzo wyraźnie skupia się na jednym zagadnieniu?

           I skupia się, według mnie, za mocno. Za bardzo chce, i w ogóle jest "za bardzo". Montaż uważam, na przykład, za mocno przekombinowany. Połowa filmu to migawki, gorączkowy kalejdoskop obrazów pijackiej rzeczywistości powszechnie uznawanych za niesmaczne, czyli, najkrócej rzecz ujmując, picie, sranie i rzyganie przełamane metaforycznymi scenami brodzenia po kolana w kanałach zalanych trupio zieloną poświatą, gdzie na wodzie, obok różnego śmiecia, unosi sie maszyna do pisania po której chodzą karaluchy (do scenografii nie mam zresztą zarzutów za wyjątkiem tych okropnie oczywistych kanałów, które były symbolem upadku bohatera: szlam, ciemność, robactwo, bród, smród i tym podobne). Wszystko to zmiksowane zostało z wolniejszymi nieco scenami z izb wytrzeźwień i prawdopodobnie ośrodka leczenia uzależnień. Bardzo szybko stało się to męczące, zwłaszcza, że było okraszone kakofonicznym tłem muzycznym. Zewsząd zgroza. Zgroza i horror. Zgroza, horror i koszmar. A potem znowu tylko zgroza, by nagle pojawiły się horror i koszmar dla odmiany. Przykro mi to pisać, ale zacząłem się nudzić. Cały seans miałem wrażenie braku zachowania pewnych proporcji i zacząłem się zastanawiać, czy użyte przez reżysera środki nie ocierają się niebezpiecznie o pewną tandetę. Czułem się jak na horrorze, gdzie jedyną opcją straszenia widza jest wypadający z szafy trup albo wyskakujący zza rogu krwiożerczy potwór. Nie jest to imponujący repertuar, prawda? Zabrakło mi tej intelektualnej, duchowej strony uzależnienia, przekonywującego dramatu wewnętrznego, bo zewnętrznego miałem nadmiar na ekranie.

Źródło: absurdalizm.pl

            Film męczył mnie, nie dlatego, że temat przedstawiał w sposób, który skłaniał mnie do, dajmy na to, przykrych przemyśleń, tylko dlatego, że tak bardzo tego chciał mnie do nich zmusić. Atakował dźwiękiem, montażem, obrazem czy ujęciami kamery. To był ten jedyny raz, kiedy poczułem się jak bohater filmu grany przez Jacka Braciaka, kiedy po ataku drgawek, doktor (Andrzej Grabowski) robi mu niemy, bo zagłuszony kakokofonicznymi dźwiękami, wykład o złu jakim jest alkohol. Podnosi do góry palec i wygraża jak gdyby miał być katalizatorem boskiego gniewu. Piorun jednak nie uderzył, pomimo, że kazanie prawione było księdzu, któremu zdarzyło się zwymiotować przed ołtarzem. Tu dwie kwestie. Sposób mówienia osoby duchownej Braciak zagrał po mistrzowsku, bo fakt, że jest księdzem w filmie wyszedł na jaw bardzo późno, ale od pierwszych kwestii mówionych wiedziałem co się, że tak powiem, święci. Prawdę mówiąc byłem zachwycony tym co zobaczyłem, a raczej usłyszałem. Ogólnie, w filmie gra aktorska - wyborna. Kwestia druga: przesada, czyli to "za bardzo" o którym już pisałem, że jest złym duchem tego filmu. Ksiądz wymiotujący przed ołtarzem w czasie mszy? Litości. Nie wiem, jak jest w książce, ale w filmie nadmierna kondensacja takich obrazów upodlenia prowadzi błyskawicznie do przesytu, a potem do obojętności. Kierowcę ciężarówki, który jeździ za wschodnią granicę (granego przez świetnego Arkadiusza "Bo-mnie-wkurwia" Jakubika) wymiotującego na swojego szefa jestem w stanie, uwaga znów żart, przełknąć, ale ksiądz to już było za wiele. Niestety nie jest to jedyna zmarnowana postać w filmie.

            Wątek "największej miłości życia" Jerzego był mocno eksponowany w zwiastunie, a w filmie przewinął się prawie niezauważony, gdzieś pomiędzy jednym koszmarem a inną zgrozą, między sikaniem do szafy a wyciąganiem półżywego bohatera z wanny przez sanitariuszy w zalanym mieszkaniu. Sam już nie wiem, kto by to powiedział, czy Janusz Głowacki czy może Marek Hłasko, ale tu był temat, dramatyzm, sytuacja. I co? I odpowiem sobie cytatem z filmu: "No i chuj, no i cześć". Sytuacja, w której się poznali ledwie zarysowana i mało wiarygodna. Od spotkania pod bankomatem, gdzie Jerzy był kompletnie pijany, przez jakąś zaczepkę w biały dzień, do obiadu u rodziców dziewczyny, kiedy oświadczają, że zmierzają się pobrać (tak naprawdę to wszystkie lecą na zaniedbanych alkoholików, jasne). Wcześniej, a w sumie potem, bo film ma zaburzoną chronologię, mamy całkiem udaną scenę łóżkową i niezły dialog, co się, mam wrażenie, w filmie nie często zdarzało. Niewiele tego i jeszcze zaserwowane w kawałkach rozrzuconych po filmie. Domyślałem się, że taki był zamysł artystyczny (co później potwierdził sam reżyser), ale akuratnie takie rozwiązanie nie zawsze i nie wszystkim przypadnie do gustu. W tym wypadku do mnie nie trafiło. Pomyślałem: dzięki Wojtek (proszę mi wybaczyć tę poufałość), sam sobie wszystko dośpiewam, poukładam i uzupełnię dziury. Mam doświadczenie, musiałem sobie dopowiadać wszystko o Jerzym, bo nawet nie wiadomo skąd on ma pieniądze, żeby tyle ich przepijać, zawód pisarza-alkoholika taki intratny? Oczywiście to drobnostka, bo do filmu można podejść jak do przypowieści gdzie detale są nieistotne, a liczy się sytuacja, a nie jak do dokumentu o życiu alkoholika i sprawa załatwiona. Wracając do wątku miłosnego: po scenie obiadu z rodzicami wybranki już tylko typowa historia opowiedziana raczej powściągliwie: on kocha, przestaje pić, wydaje książkę, zaczyna pić, ona go zostawia bo on nie zostawi picia i mówi jej to w niezłym stylu, wręcz poetycko. I co zostaje? Piękne, wielkie, smutne, zapłakane oczy Julii Kijowskiej. Szkoda, za mało. Sama Kijowska nazywa te pozytywne momenty kiedy jej postać pojawia się w życiu Jerzego "okruchami" (poprzez swoją epizodyczność wzmacniają ciemną stronę filmu - może coś w tym jest).
Żródło: mgzn.pl


            Film jest o alkoholizmie, ale nie widzę powodu, dla którego został skonstruowany na wzór, życia alkoholika. Rzeczywistość przeplata się z majakami, zdarzenia zdają się następować nie po kolei, wszystko jest chaotyczne i straszne. Dotarcie do kogoś w ciężkim uzależnieniu to długa i wymagająca praca, dlatego dialogiem z takimi ludźmi zajmują sie specjaliści miesiącami, czasem latami. Zatem jak taki film, dzieło sztuki poniekąd, które opiera się na kontakcie z widzem, na dialogu z odbiorcą ma spełnić swoje zadanie, skoro niczym alkoholik odgradza się od widza murem? Furtek nie dostrzegłem żadnych. Jeśli był to celowy zabieg artystyczny, to moim zdaniem jego zasadność jest mocno wątpliwa, skoro film ma mieć charakter w jakimś sensie dydaktyczny. Nie wiem jak zbudowana jest książka Pilcha, ale wydaje mi się, że ma tę przewagę nad filmem, że można ją wertować, czytać ponownie fragmenty i mieć czas na odbiór (przykładem mogą być książki Williama S. Burroughsa napisane w technice "cut-up"). W przypadku dziewięćdziesięciopięcio minutowego filmu w kinie z tych luksusów jestem odarty i taka formuła sie nie sprawdza.
            Mam mieszane uczucia, właściwie film mi się nie podobał (chociaż wciąż chcę, żeby było inaczej), ale aktorsko bardzo. Byłem znudzony historią i sposobem przestawienia, ale cały czas pod wpływem hipnotyzującej gry aktorskiej. Nie wiem o co chodziło reżyserowi, czy chciał mnie zaprosić do dialogu i refleksji, czy pouczać, miałem współtworzyć film i świat przedstawiony (dopowiadać sobie), czy tylko obserwować. Nie wiem, po prostu nie wiem. Czuję niemniej, że ktoś mnie oszukał. Nie wiem natomiast czy zrobił to Pilch, Smarzowski czy ja sam.

            Taką moją prywatną miarą jakości filmów Wojtka Smarzowskiego jest to, czy chcę je obejrzeć drugi raz. "Wesela" i "Domu Złego" nie chcę, nigdy. Nie dlatego, ze były takie złe, jest wręcz przeciwnie. Nie chcę ich obejrzeć ponownie, bo po seansie czułem się jakby mnie ktoś przywiązał za nogi do tylnego zderzaka i przeciągnął po wiejskiej drodze dobre dziesięć kilometrów przy większej prędkości. Owszem, byłem zachwycony, ale za propozycję powtórnej przejażdżki dziękuję, muszę dbać o te resztki zdrowia psychicznego jakie mi zostały, tymczasem te filmy są niesprzyjające. A "Mocny anioł"? Na drugi dzień chciałem wrócić do kina, może przeoczyłem coś, nie ogarnąłem, nie zauważyłem, pomyliłem się, nie zrozumiałem? Pytałem tak siebie i stwierdziłem, że mógłbym pójść, ale tego nie zrobię, straszyła mnie wizja nudy i prawie bezpośredniego pouczania przez 95 minut, dlatego żegnam się z "Mocnym aniołem" i jego bohaterami, którzy zapadli mi w pamięć bardziej niż sam film, parafrazując już użyty cytat: no i cześć, no i chuj. Zdrówko!

3 lutego 2014

One - recenzja filmu "Ona"



         Film Spike’a Jonze’a jest obrazem stosunkowo kameralnym, w którym widz może wejrzeć, jak będzie wyglądało nasze życie, być może, już za kilka lub kilkanaście lat.  Chłodne ściany mieszkań i budynków, powszechny bezprzewodowy dostęp do dóbr kultury i chatroomu. A w tym wszystkim pojawia się inteligentny i wciąż rozwijający się system operacyjny o imieniu Samatha (Scarlett Johansson)

Źródło: www. media.salon.com

Bohaterem filmu jest dość niepozorny facet o staroświeckim imieniu Theodore (Joaquin Phoenix), noszący równie niemodny zarost. Choć wahania trendów w modzie wskazują, że nawet pekaesy mogą jeszcze wrócić. Theodore jest wrażliwym, romantycznym człowiekiem, który znajduje się w trakcie ważnego przełomu życiowego. Rozwodzi się z żoną, z którą pomimo wspaniale spędzonych lat, nie potrafi się już dogadać. Sam pracuje w dość przyjemnym otoczeniu pisząc (a raczej dyktując komputerowi) listy miłosne dla klientów. W swojej aktualnej pracy jest naprawdę świetny (co potwierdza rozczulony portier) a zarazem strasznie samotny w świecie w którym relacje międzyludzkie ulegają stopniowemu rozpadowi. Reżyser jednak nie moralizuje, nie poucza i nie pokazuje palcem, co wpływa bardzo pozytywnie na film. Pewnego dnia, wciąż jeszcze myśląc o żonie, kupuje świeżo wprowadzony na rynek system komputerowy, który umożliwia nabywcy rozmowę i znajomość z głosem męskim lub żeńskim. Relacja z Theodore z bezcielesnym głosem kobiety – bardzo dowcipnym, inteligentnym, zdystansowanym i troskliwym sprawia, że pozwala mu regulować znaczną część swojego życia. Relacje z innymi kobietami (już cielesnymi) wypadają na tym tle dość blado. Najbliżej jest mu jeszcze do przyjaciółki z dawnych lat Amy, która niedawno rozstała się z mężem. Podobna sytuacja życiowa powoduje, że powierzchowny dotąd kontakt zamienia się w rozmowę, czyli coś, coraz trudniej dostępnego. Pojawia się jeszcze żona, gdy podpisują wreszcie papiery rozwodowe; „tymczasowy” erzac ciała Samanthy zauroczonej ich relacją; a także kobieta na randce z którą, pomimo dobrego kontaktu, nie potrafi albo nie może, przejść na wyższy poziom zaangażowania. Spośród tych „onych” zdecydowanie wygrywa dążący do doskonałości system. Samantha potrafi bowiem przeczytać opasłą książkę w ułamku sekundy, przejrzeć i odpisać na wiadomości mailowe, narysować coś ładnego, skomponować muzykę i porozmawiać na odpowiednim poziomie. Brak cielesności ustawia cały związek w pozycji, pejoratywnie rozumianej, miłości platonicznej. Jednakże nawet ona nie jest doskonała, acz znacznie przyjaźniej nastawiona do ludzi niż np. Skynet. Wykonuje i rozwija swój program, czego nie można powiedzieć o ludziach.
Jaoquin Phoenix bardzo przekonująco zagrał swoją rolę a wszystkie kobiety (widzialne i niewidzialne) zaludniają jakoś ten zdystansowany, wychłodzony świat. Można też odnieść wrażenie, że Theodore był najbardziej szczęśliwy w momencie, gdy opuszcza miasto i pojawia się zimą w domku pośród lasu a także ze znajomymi nad morzem. Za każdym razem towarzyszy mu miły głos w słuchawce. Czyżby była to aluzja, aby powrócić do natury? W szerokim tego słowa znaczeniu.