7 sierpnia 2013

Marnie - Crystal world



            Debiutancka płyta wokalistki, keyboardzistki oraz tekściarski Ladytron, Helen Marnie, zbliżona jest klimatem do ostatnich dokonań rodzimego bandu. Wynika to także zapewne z faktu, iż jednym z producentów był Daniel Hunt, członek grupy. Znalazłem w sieci opinię, że tak właśnie powinna brzmieć ich ostatnia płyta, Nie mogę się jednak z tym zgodzić, gdyż, po pierwsze: „Crystal world” jest jednak nieco słabszym wydawnictwem a po drugie: odniosłem wrażenie, ze jakoś wynika z tego, co można usłyszeć na „Gravity the Seducer”.


            Przejdźmy jednak do rzeczy. Muzyka to nowoczesny synthpop (bez względu jaką nową nazwę można wymyśleć) z niewątpliwie słyszalnymi echami New romantic.  Już pierwsze przesłuchanie przynosi pewne wnioski - album jest spójny oraz przemyślany i żaden z utworów nie łapie się do grona „wypełniaczy”, co zdarzało się często na płytach Ladytron. Słychać, że kawałki przeszły konkretną selekcję, aby znaleźć się w wybranej dziesiątce. Niemniej, kilka utworów jest wyraźnie słabszych. Do tego grona zaliczyłbym „Hearts of fire” (zaskakująco wysoko w rankingach Last.fm), który pomimo tego, że jest przyjemny nie zostaje dłużej w pamięci, także ze względu na zbyt duże wygładzenie. Wyrazistości brakuje także „High Road”, melodia jest niewyraźna, mało świeża a całość jest po prostu poprawna. „Violet affair” z początku brzmi jak kawałek wyciągnięty z czasów big beatu, później ta lekkość pozostaje, ale ja jednak bardziej wolę pulsujące utwory, takie jak na „Velocifero” czy „Witching hour”. „Gold” – elektroniczna ballada, brzmiąca dość pościelowo i przewidywalnie, idealny „zamykacz” albumu, który przyspiesza dopiero od połowy.
            W stosunku do dwóch utworów mam swoje własne zdanie podzielone. Większe wątpliwości pojawiają się w przypadku „Submarinera”, który z początku uważałem za najsłabszy na płycie, ze względu na jego zbyt płaskie brzmienie i brak niespodzianek, gdzie przestrzenność próbuje się tylko wydostać na zewnątrz. „Laura” z kolei jest elektroniczną balladą, oszczędną i tajemniczą, ładną i przyjemnie zaśpiewaną. Po początkowej melancholii i nostalgii następuje przełom i wyraziste zakończenie.
            Do najlepszej czwórki zaliczyłem „The wind breezes on”, który początkowo oceniałem niżej, ale później nabrał dla mnie ogłady. Utwór jest podobny brzmień do tych, które oceniam najwyżej. Singlowy i teledyskowy „Hunter” jest najbardziej przystępny i reprezentatywny dla całości. Dobrze zaśpiewany, zaaranżowany, na tyle, aby trudno się było przyczepić. W „Sugarland” syntezatory buczą przyjemnie kreując właściwy, odpowiadający mi klimat. W końcu „We are the sea” najlepszy utwór – posiada melodię, rytm i narastające napięcie, syntezatory drapią w przeciwieństwie do ugładzonego „Huntera”. Wszystkie kompozycje, które uważam za najlepsze, zbliżone są klimatem do „Gravity the seducer”, który jest jednak propozycją bardziej stonowaną i oszczędniejszą. Tym bardziej jestem ciekawy kolejnej płyty Ladytron. Na koniec dodam, że głos wokalistki, takie odniosłem wrażenie, brzmi tutaj jakby bardziej dojrzale i wszechstronnie. Udało jej się nadać przestrzeń swojemu „krystalicznemu światu”. Porównując jej śpiew z dokonaniami z zespołu można się zorientować, że czuje się w tych utworach zupełnie jak „u siebie”, nie odbiegając daleko od stylistyki Ladytron i spinając wszystko wyraźną klamrą.