Debiutancka
płyta wokalistki, keyboardzistki oraz tekściarski Ladytron, Helen Marnie,
zbliżona jest klimatem do ostatnich dokonań rodzimego bandu. Wynika to także
zapewne z faktu, iż jednym z producentów był Daniel Hunt, członek grupy.
Znalazłem w sieci opinię, że tak właśnie powinna brzmieć ich ostatnia płyta, Nie
mogę się jednak z tym zgodzić, gdyż, po pierwsze: „Crystal world” jest jednak nieco
słabszym wydawnictwem a po drugie: odniosłem wrażenie, ze jakoś wynika z tego,
co można usłyszeć na „Gravity the Seducer”.
Przejdźmy jednak do rzeczy. Muzyka
to nowoczesny synthpop (bez względu jaką nową nazwę można wymyśleć) z
niewątpliwie słyszalnymi echami New romantic. Już pierwsze przesłuchanie przynosi pewne
wnioski - album jest spójny oraz przemyślany i żaden z utworów nie łapie się do
grona „wypełniaczy”, co zdarzało się często na płytach Ladytron. Słychać, że
kawałki przeszły konkretną selekcję, aby znaleźć się w wybranej dziesiątce.
Niemniej, kilka utworów jest wyraźnie słabszych. Do tego grona zaliczyłbym
„Hearts of fire” (zaskakująco wysoko w rankingach Last.fm), który pomimo tego,
że jest przyjemny nie zostaje dłużej w pamięci, także ze względu na zbyt duże
wygładzenie. Wyrazistości brakuje także „High Road”, melodia jest niewyraźna,
mało świeża a całość jest po prostu poprawna. „Violet affair” z początku brzmi
jak kawałek wyciągnięty z czasów big beatu, później ta lekkość pozostaje, ale
ja jednak bardziej wolę pulsujące utwory, takie jak na „Velocifero” czy
„Witching hour”. „Gold” – elektroniczna ballada, brzmiąca dość pościelowo i
przewidywalnie, idealny „zamykacz” albumu, który przyspiesza dopiero od połowy.
W stosunku do dwóch utworów mam
swoje własne zdanie podzielone. Większe wątpliwości pojawiają się w przypadku
„Submarinera”, który z początku uważałem za najsłabszy na płycie, ze względu na
jego zbyt płaskie brzmienie i brak niespodzianek, gdzie przestrzenność próbuje
się tylko wydostać na zewnątrz. „Laura” z kolei jest elektroniczną balladą,
oszczędną i tajemniczą, ładną i przyjemnie zaśpiewaną. Po początkowej
melancholii i nostalgii następuje przełom i wyraziste zakończenie.
Do najlepszej czwórki zaliczyłem
„The wind breezes on”, który początkowo oceniałem niżej, ale później nabrał dla
mnie ogłady. Utwór jest podobny brzmień do tych, które oceniam najwyżej.
Singlowy i teledyskowy „Hunter” jest najbardziej przystępny i reprezentatywny dla
całości. Dobrze zaśpiewany, zaaranżowany, na tyle, aby trudno się było
przyczepić. W „Sugarland” syntezatory buczą przyjemnie kreując właściwy,
odpowiadający mi klimat. W końcu „We are the sea” najlepszy utwór – posiada
melodię, rytm i narastające napięcie, syntezatory drapią w przeciwieństwie do
ugładzonego „Huntera”. Wszystkie kompozycje, które uważam za najlepsze,
zbliżone są klimatem do „Gravity the seducer”, który jest jednak propozycją
bardziej stonowaną i oszczędniejszą. Tym bardziej jestem ciekawy kolejnej płyty
Ladytron. Na koniec dodam, że głos wokalistki, takie odniosłem wrażenie, brzmi
tutaj jakby bardziej dojrzale i wszechstronnie. Udało jej się nadać przestrzeń
swojemu „krystalicznemu światu”. Porównując jej śpiew z dokonaniami z zespołu
można się zorientować, że czuje się w tych utworach zupełnie jak „u siebie”, nie
odbiegając daleko od stylistyki Ladytron i spinając wszystko wyraźną klamrą.