29 września 2013

Życie jest jak aukcja – recenzja filmu „Koneser”



Polski tytuł filmu Giuseppe Tornatore (co rzadko się przecież zdarza) jest lepszy od oryginalnego. O ile „Najlepsza oferta” wskazuje w pewnym sensie na rozwiązanie opowieści i stawia naciska na śledzenie fabuły , o tyle „Koneser” każe skupić uwagę na postaci głównego bohatera.  A jest nim Virgil Oldman (Geoffrey Rush), który gra rolę wyniosłego, dość nieprzyjemnego i wybuchowego znawcę sztuki oraz konesera kobieta. Niemniej, nie jest on żadnym podrywaczem czy podstarzałym lowelasem a wręcz przeciwnie, najchętniej lubi przesiadywać w zabezpieczonym szyfrem pokoju swojej rezydencji. Virgil kolekcjonuje kobiece portrety, które nabywa w nie do końca uczciwych okolicznościach. W jego ułożony i samotny żywot wchodzi młoda kobieta, która chce sprzedać przedmioty po zmarłych rodzicach. Problem polega na tym, że nie może się z nią spotkać twarzą w twarz a rozmawiają telefonicznie lub przez… sekretne drzwi ukrytego pokoju.

Można powiedzieć, że historia zapowiada się na kryminał z elementami thrillera a może i przygody. Tymczasem tytułowy koneser, prowadzący aukcje we własnym i cenionym domu aukcyjnym, wkracza na pole, które będzie zarazem dla niego odkryciem, jak i zaskoczeniem. W pewnym momencie można wyczuć w którym kierunku zmierza rozwiązanie, jednakże sam spodziewałem się czegoś bardziej prostego, aby nie rzec trywialnego. Tym samym jest to pierwszy punkt dla reżysera, który potrafił w swym dopieszczonym wizualnym obrazie zachować do końca widza w oczekiwaniu. Bohater, świetnie zagrany przez Rusha, z czasem zyskuje sympatię widza a nawet może zacząć mu kibicować. Wokół Virgila znajduje się tylko kilka istotnych osób, które jak się okaże, mają swoje poczesne miejsce w całej historii. Obok rozwijającego się wątku miłosnego pojawia się także stary przyjaciel, który na aukcjach skupuje dla konesera wybrane płótna a także młody mężczyzna „złota rączka”, który rekonstruuje dla niego starego robota, odnajdowanego po trochu w domu tajemniczej Claire. Zarazem, jest dla dojrzałego mężczyzny przewodnikiem po skomplikowanym świecie kobiet i miłości.
Pod względem scenografii i wnętrz film prezentuje się okazale. Całość wrażenia podsumowuje muzyką\a Ennio Morricone. Za minus można by uznać, że zaproponowana zagadka wydaje się zbyt wyrafinowana, chwiejąca się na granicy realizmu. Dzieje się tak, gdyż jedno nieprzewidziane wydarzenie mogło zburzyć całą precyzję budowanego domku z kart.  Oprócz perfekcyjnej gry Rusha w filmu warto zapamiętać jeszcze odtwórczynie roli Claire – Sylvie Hoeks, która śmiało mogłaby zająć miejsce na jednym z portretów w prywatnej galerii Virgila. Najlepszym podsumowaniem jest ostatnia scena w filmie, która zawiera w sobie równocześnie miłość, przemijanie i nadzieję. Bo jak mówi jedna z postaci „życie z kobietą jest jak aukcja, nigdy nie wiesz, czy ktoś nie przebije twojej oferty”. Te słowa są szczególnie wymowne dla kogoś, kto większość życia spędził prowadząc aukcje, będąc po drugiej stronie młotka.

3 września 2013

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - English Electric



Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) powrócili trzy lata temu płytą “History of Modern”, która zebrała mieszane recenzje i opinie słuchaczy. Wynikało to z faktu braku spójności stylistycznej, spowodowanej chęcią sprawdzenia się członków grupy w różnych (nowych dla nich) rejonach muzycznych. Całość brzmiała jednak jak kontynuacja brzmienia z lat 90. a te były jednak słabsze (z wyjątkiem „Sugar Tax” z 1991 r) od ich pierwszych dokonań. O ile zatem „History of Modern” była płytą nierówną, tak „English Electric” jest bardzo wyrównana, czasem aż za bardzo. Niemniej, jest to powrót do źródeł synthpopu i new romantic. Muzycy dalej nieco eksperymentują, choć daleko temu do zabaw dźwiękiem i formą z czasów „Dazzle Ships”. 

 Na pierwszym planie mamy zatem singlowy „Metroland” z sympatycznym animowanym teledyskiem. Słychać tu wyraźne skojarzenie z „Metropolis” Kraftwerk. Silna i pulsująca linia basu połączona z "orkiestrową" melodią. Na drugim biegunie znajduje się ballada „Stay with me” śpiewana przez Humphreysa, która ociera się aż o zbytnią słodycz, ale aranżacja pozwala jej skutecznie wydobyć się odmętów kiczu. Trzecim utworem, który składa się na kompozycję całości jest „Future will be silent” – wpierw lekko ambientowy, później wyraźnie w klimacie techno, aby wreszcie wyjść wyraźnym bitem w stylu OMD. Jakby muzycy chcieli pokazać w jednym, niemal zupełnie instrumentalnym utworze, że elektronika ma wiele odcieni, które mogą ze sobą swobodnie współgrać. Na wyróżnienie zasługuje jeszcze „Dresden” – kompozycja odstająca nieco od pozostałych jeszcze większą wyrazistością i stylem grupy, uważanej za jedną z najważniejszych w stylu New Romantic.
OMD wydali płytę, która brzmi mocno „ejtisowo” i w stylu, po którym każdy miłośnik elektroniki z tamtych czasów, rozpozna z kim ma do czynienia. Są to melodie, która można by śmiało podpiąć do playlisty – „lata 80”, jednakże już w aranżacjach, jakie daje współczesna technika. „English Electric” to dawny romantyzm unurzany nieco w techno oraz tęskne melodie i chórki. Wyraźna jest tu inspiracja dokonaniami Kraftwerk, czyli pierwszych mistrzów Mc Cluskeya i Humphreysa. Coś dla wielbicieli dawnych brzmień noworomantycznych w nowym anturażu, melodyjny synthpop. OMD tym samym dołączyli do grona dawnych gwiazd - Ultravox czy Duran Duran, którzy powrócili po latach i nie mają powodów do wstydu.