Nowy
rok zapowiadał się całkiem nieźle dla osób, które z powodu jakiegoś zgrzytu w
doskonałej maszynerii wszechświata rozmiłowały się w literaturze i/lub filmie z
kategorii pijacko-narkotycznej. Czyli dla mnie. Noworocznych postanowień nie
robię, ale powiedziałem sobie, że na nowy film Wojtka Smarzowskiego się
wybiorę, choćby mnie miał szlag trafić. Apetyt rozpalił zwiastun - cudownie
zmontowany, pomysłowy, żartobliwy, zachęcający, z muzyką budząca natychmiastowe
wizje tańczącego Anthony'ego Quinn'a. I ta obsada! Aktorzy z m. in.
"Wesela" i "Domu złego" - będzie się działo! Ale się nie
działo, bo po trzydziestu minutach chciałem krzyczeć niczym sławny elektryk
wysokich napięć: "Oszukali mnie banda złodziei polskich, decydentów
kurwa!" Nie wiem gdzie mam się poskarżyć, ani komu. Zwiastun jest filmu o
tytule "Pod mocnym aniołem", aktorzy ci sami, sceny te same, tylko
dlaczego mam wrażenie, że film zwiastowany i film oglądany to dwie różne
produkcje? Nie wybierałem się na zabawny film w stylu Koterskiego i po
styczności z chociażby "Domem złym" wiedziałem, czego mogę się
spodziewać, ale zwiastun jednoznacznie sugerował ton zdecydowanie odmienny od
tego, co otrzymałem. W trybie błyskawicznym zrewidowałem więc swoje oczekiwania
i nastawienie do filmu, po czym kontynuowałem seans.
Film powstał w oparciu o książkę Jerzego
Pilcha o tym samym tytule. Głównego bohatera - Jerzego, zagrał Rober
Więckiewicz, a towarzyszyli mu na planie m.in. Julia Kijowska, Jacek Braciak,
Andrzej Grabowski, Kinga Preis, Marcin Dorociński i Arkadiusz Jakubik. Z taką ekipą nie mogło
się nie udać, tylko że się nie udało. Co najśmieszniejsze, wszystkie postacie
były zagrane perfekcyjnie, każda z osobna była wiarygodna, a ich historia
przejmująca (za wyjątkiem Jerzego, ale o tym za chwilę). Jednak po zebraniu
tego w całość i doprawieniu celowo chaotycznym montażem i męczącym podkładem
muzycznym film zaczął przypominać propagandową produkcję o szkodliwości alkoholu
przeznaczoną dla starszych uczniów szkoły średniej z zacięciem do ambitnego,
artystycznego kina. To było również celem Smarzowskiego i tutaj nie zgaduję.
Reżyser w wywiadzie dla gazety.pl przyznał, że zaburzona chronologia to był
jego właśnie pomysł na ekranizację. Jego zdaniem, młodzi ludzie, częściej niż
starsi lubią zakłócać ciągłość czasu (niekoniecznie alkoholem) i zastanawia
się, czy może warto im pokazać, ze ta nieciągłość nie zawsze jest fajna. To
było dla niego najważniejsze: jak zakłócić ciągłość czasu. Przy czym zarzeka
się, że nie naucza. Nie cytuję, słowa przytaczam niemniej w miarę dokładnie.
Nie wiem, jakie Wojtek Smarzowski ma kryteria młodości i starości, ale ja ze
swoją trzydziestką poczułem się strasznie staro.
Film zmaga się z poważnym problemem,
jednocześnie chce uniknąć banalności przez ośmieszenie zjawiska. Ja to wszystko
rozumiem, naprawdę. Tylko dlaczego mnie się to kładzie do głowy łopatą przez
cały film? Książki nie miałem przyjemności czytać, ale na podstawie innych
książek Pilcha nie sądzę, żeby pisał tylko o tym i w taki apokaliptyczny sposób
- jak mówi Max Kolonko: "to się nie dodaje". Mam wrażenie, że skupienie
się na grozie nałogu alkoholowego przyćmiło fabułę i postacie. Pilch jest ponoć
znany z tego, że "pisze o niczym" (sam reżyser stwierdził, że Pilch jest
nie filmowy), niemniej robi to w sposób tak ujmujący, ze puszcza mu się to
płazem. A w filmie? Niby ten pilchowski duch jest, ale trochę go nie ma.
Głównego bohatera nie znam z filmu, nic o nim nie wiadomo, kilka migawek,
krótkich ujęć. Robert Więckiewicz pomimo całej swojej charyzmy i uroku nie
sprawił, że z ciekawością przyglądałem się losom głównego bohatera. Zresztą
miejsca na grę aktorską nie miał wiele, bo lwią część obrazu grał upojenie
alkoholowe i wypowiadał bełkotliwe kwestie. Dla mnie to za mało, natomiast tam
gdzie miał możliwość pokazać co potrafi to wykorzystał te okazje w pełni. Jest
taka scena gdzie Jerzy uczestniczy w na wpół onirycznym dialogu z Kolumbem,
który jest prowadzony z łóżek pacjentów i jednocześnie dzieje się gdzieś na
zewnątrz. Pada śnieg, wszystko jest lekko rozmazane, Jerzy patrzy w dal,
nieobecny wzrok, za nim stoi na drugim planie Kolumb i uporczywie wpatruje sie
w niego. Szkoda, że takich wolniejszych, konkretnych pomimo swojej poetyckości momentów
nie było więcej, bo w konsekwencji
historie postaci pobocznych są ciekawsze i bardziej wiarygodne niż głównego
bohatera. Nie wiem czy o to chodziło, by poprzez rozszalałe tempo pokazać jak
bardzo alkoholik jest "niezapośredniczony" w rzeczywistości czy po
prostu coś nie wyszło. Oczywiście biorę pod uwagę możliwość, że jestem za głupi
i po prostu nie ogarniam zamysłów reżysera i artyzmu "Pod mocnym
aniołem". Może być i tak.
 |
Źródło: 104filmy.pl |
To
prowadzi mnie do kolejnego pytania: dla kogo jest ten film? Dla wspomnianych
wcześniej licealistów, miłośników pilchowych książek, aspirujących alkoholików
czy przysłowiowego, przeciętnego zjadacza chleba? Nie wiem do dzisiaj, ale
wiem, że bez wcześniejszej znajomości chociażby "Bezpowrotnie utraconej
leworęczności" byłbym jak dziecko we mgle. W pewnym momencie w oczy rzuca
się niebieski szalik, który nosi jeden z gości "Pod mocnym aniołem".
Czy to może puszczenie oka do kogoś, kto oglądał "Żółty szalik" do którego
scenariusz napisał Pilch i który traktuje o tym samym problemie? A sceny ze
Starym Kubicą, którego gra Marian Dziędziel? Nie będę zdradzał zbyt wiele, bo
to jeden z lepszych (wręcz porażających) momentów filmu, ale tu jest wyraźna reminiscencja
"Domu złego" za sprawą tego samego aktora w podobnej sytuacji. Dodatkowo
Stary Kubica pojawia się we wspomnianej już "Bezpowrotnie utraconej
leworęczności". Film najeżony jest również mniejszymi, lub większymi
odniesieniami do wcześniejszych filmów reżysera takich jak "Drogówka"
czy "Małżowina", ot chociażby cameo Bartłomieja Topy jako funkcjonariusza
drogówki. Fajne to, tylko, pytam sie, po co? Co to wnosi do filmu, który bardzo
wyraźnie skupia się na jednym zagadnieniu?
I skupia się, według mnie, za mocno.
Za bardzo chce, i w ogóle jest "za bardzo". Montaż uważam, na
przykład, za mocno przekombinowany. Połowa filmu to migawki, gorączkowy
kalejdoskop obrazów pijackiej rzeczywistości powszechnie uznawanych za
niesmaczne, czyli, najkrócej rzecz ujmując, picie, sranie i rzyganie przełamane
metaforycznymi scenami brodzenia po kolana w kanałach zalanych trupio zieloną
poświatą, gdzie na wodzie, obok różnego śmiecia, unosi sie maszyna do pisania po
której chodzą karaluchy (do scenografii nie mam zresztą zarzutów za wyjątkiem
tych okropnie oczywistych kanałów, które były symbolem upadku bohatera: szlam,
ciemność, robactwo, bród, smród i tym podobne). Wszystko to zmiksowane zostało z
wolniejszymi nieco scenami z izb wytrzeźwień i prawdopodobnie ośrodka leczenia
uzależnień. Bardzo szybko stało się to męczące, zwłaszcza, że było okraszone
kakofonicznym tłem muzycznym. Zewsząd zgroza. Zgroza i horror. Zgroza, horror i
koszmar. A potem znowu tylko zgroza, by nagle pojawiły się horror i koszmar dla
odmiany. Przykro mi to pisać, ale zacząłem się nudzić. Cały seans miałem
wrażenie braku zachowania pewnych proporcji i zacząłem się zastanawiać, czy
użyte przez reżysera środki nie ocierają się niebezpiecznie o pewną tandetę.
Czułem się jak na horrorze, gdzie jedyną opcją straszenia widza jest wypadający
z szafy trup albo wyskakujący zza rogu krwiożerczy potwór. Nie jest to
imponujący repertuar, prawda? Zabrakło mi tej intelektualnej, duchowej strony
uzależnienia, przekonywującego dramatu wewnętrznego, bo zewnętrznego miałem
nadmiar na ekranie.
 |
Źródło: absurdalizm.pl |
Film męczył mnie, nie dlatego, że
temat przedstawiał w sposób, który skłaniał mnie do, dajmy na to, przykrych
przemyśleń, tylko dlatego, że tak bardzo tego chciał mnie do nich zmusić. Atakował
dźwiękiem, montażem, obrazem czy ujęciami kamery. To był ten jedyny raz, kiedy
poczułem się jak bohater filmu grany przez Jacka Braciaka, kiedy po ataku
drgawek, doktor (Andrzej Grabowski) robi mu niemy, bo zagłuszony
kakokofonicznymi dźwiękami, wykład o złu jakim jest alkohol. Podnosi do góry
palec i wygraża jak gdyby miał być katalizatorem boskiego gniewu. Piorun jednak
nie uderzył, pomimo, że kazanie prawione było księdzu, któremu zdarzyło się
zwymiotować przed ołtarzem. Tu dwie kwestie. Sposób mówienia osoby duchownej
Braciak zagrał po mistrzowsku, bo fakt, że jest księdzem w filmie wyszedł na
jaw bardzo późno, ale od pierwszych kwestii mówionych wiedziałem co się, że tak
powiem, święci. Prawdę mówiąc byłem zachwycony tym co zobaczyłem, a raczej
usłyszałem. Ogólnie, w filmie gra aktorska - wyborna. Kwestia druga: przesada,
czyli to "za bardzo" o którym już pisałem, że jest złym duchem tego
filmu. Ksiądz wymiotujący przed ołtarzem w czasie mszy? Litości. Nie wiem, jak
jest w książce, ale w filmie nadmierna kondensacja takich obrazów upodlenia
prowadzi błyskawicznie do przesytu, a potem do obojętności. Kierowcę ciężarówki,
który jeździ za wschodnią granicę (granego przez świetnego Arkadiusza
"Bo-mnie-wkurwia" Jakubika) wymiotującego na swojego szefa jestem w
stanie, uwaga znów żart, przełknąć, ale ksiądz to już było za wiele. Niestety
nie jest to jedyna zmarnowana postać w filmie.
Wątek "największej miłości
życia" Jerzego był mocno eksponowany w zwiastunie, a w filmie przewinął
się prawie niezauważony, gdzieś pomiędzy jednym koszmarem a inną zgrozą, między
sikaniem do szafy a wyciąganiem półżywego bohatera z wanny przez sanitariuszy w
zalanym mieszkaniu. Sam już nie wiem, kto by to powiedział, czy Janusz Głowacki
czy może Marek Hłasko, ale tu był temat, dramatyzm, sytuacja. I co? I odpowiem
sobie cytatem z filmu: "No i chuj, no i cześć". Sytuacja, w której
się poznali ledwie zarysowana i mało wiarygodna. Od spotkania pod bankomatem,
gdzie Jerzy był kompletnie pijany, przez jakąś zaczepkę w biały dzień, do
obiadu u rodziców dziewczyny, kiedy oświadczają, że zmierzają się pobrać (tak
naprawdę to wszystkie lecą na zaniedbanych alkoholików, jasne). Wcześniej, a w
sumie potem, bo film ma zaburzoną chronologię, mamy całkiem udaną scenę łóżkową
i niezły dialog, co się, mam wrażenie, w filmie nie często zdarzało. Niewiele
tego i jeszcze zaserwowane w kawałkach rozrzuconych po filmie. Domyślałem się,
że taki był zamysł artystyczny (co później potwierdził sam reżyser), ale
akuratnie takie rozwiązanie nie zawsze i nie wszystkim przypadnie do gustu. W
tym wypadku do mnie nie trafiło. Pomyślałem: dzięki Wojtek (proszę mi wybaczyć
tę poufałość), sam sobie wszystko dośpiewam, poukładam i uzupełnię dziury. Mam
doświadczenie, musiałem sobie dopowiadać wszystko o Jerzym, bo nawet nie
wiadomo skąd on ma pieniądze, żeby tyle ich przepijać, zawód pisarza-alkoholika
taki intratny? Oczywiście to drobnostka, bo do filmu można podejść jak do
przypowieści gdzie detale są nieistotne, a liczy się sytuacja, a nie jak do
dokumentu o życiu alkoholika i sprawa załatwiona. Wracając do wątku miłosnego:
po scenie obiadu z rodzicami wybranki już tylko typowa historia opowiedziana
raczej powściągliwie: on kocha, przestaje pić, wydaje książkę, zaczyna pić, ona
go zostawia bo on nie zostawi picia i mówi jej to w niezłym stylu, wręcz
poetycko. I co zostaje? Piękne, wielkie, smutne, zapłakane oczy Julii Kijowskiej.
Szkoda, za mało. Sama Kijowska nazywa te pozytywne momenty kiedy jej postać
pojawia się w życiu Jerzego "okruchami" (poprzez swoją epizodyczność
wzmacniają ciemną stronę filmu - może coś w tym jest).
 |
Żródło: mgzn.pl |
Film jest o alkoholizmie, ale nie
widzę powodu, dla którego został skonstruowany na wzór, życia alkoholika.
Rzeczywistość przeplata się z majakami, zdarzenia zdają się następować nie po
kolei, wszystko jest chaotyczne i straszne. Dotarcie do kogoś w ciężkim
uzależnieniu to długa i wymagająca praca, dlatego dialogiem z takimi ludźmi
zajmują sie specjaliści miesiącami, czasem latami. Zatem jak taki film, dzieło
sztuki poniekąd, które opiera się na kontakcie z widzem, na dialogu z odbiorcą
ma spełnić swoje zadanie, skoro niczym alkoholik odgradza się od widza murem?
Furtek nie dostrzegłem żadnych. Jeśli był to celowy zabieg artystyczny, to moim
zdaniem jego zasadność jest mocno wątpliwa, skoro film ma mieć charakter w
jakimś sensie dydaktyczny. Nie wiem jak zbudowana jest książka Pilcha, ale wydaje
mi się, że ma tę przewagę nad filmem, że można ją wertować, czytać ponownie
fragmenty i mieć czas na odbiór (przykładem mogą być książki Williama S.
Burroughsa napisane w technice "cut-up"). W przypadku
dziewięćdziesięciopięcio minutowego filmu w kinie z tych luksusów jestem odarty
i taka formuła sie nie sprawdza.
Mam mieszane uczucia, właściwie film
mi się nie podobał (chociaż wciąż chcę, żeby było inaczej), ale aktorsko
bardzo. Byłem znudzony historią i sposobem przestawienia, ale cały czas pod
wpływem hipnotyzującej gry aktorskiej. Nie wiem o co chodziło reżyserowi, czy
chciał mnie zaprosić do dialogu i refleksji, czy pouczać, miałem współtworzyć
film i świat przedstawiony (dopowiadać sobie), czy tylko obserwować. Nie wiem,
po prostu nie wiem. Czuję niemniej, że ktoś mnie oszukał. Nie wiem natomiast
czy zrobił to Pilch, Smarzowski czy ja sam.
Taką moją prywatną miarą jakości
filmów Wojtka Smarzowskiego jest to, czy chcę je obejrzeć drugi raz.
"Wesela" i "Domu Złego" nie chcę, nigdy. Nie dlatego, ze
były takie złe, jest wręcz przeciwnie. Nie chcę ich obejrzeć ponownie, bo po
seansie czułem się jakby mnie ktoś przywiązał za nogi do tylnego zderzaka i
przeciągnął po wiejskiej drodze dobre dziesięć kilometrów przy większej
prędkości. Owszem, byłem zachwycony, ale za propozycję powtórnej przejażdżki
dziękuję, muszę dbać o te resztki zdrowia psychicznego jakie mi zostały, tymczasem
te filmy są niesprzyjające. A "Mocny anioł"? Na drugi dzień chciałem
wrócić do kina, może przeoczyłem coś, nie ogarnąłem, nie zauważyłem, pomyliłem
się, nie zrozumiałem? Pytałem tak siebie i stwierdziłem, że mógłbym pójść, ale
tego nie zrobię, straszyła mnie wizja nudy i prawie bezpośredniego pouczania
przez 95 minut, dlatego żegnam się z "Mocnym aniołem" i jego bohaterami,
którzy zapadli mi w pamięć bardziej niż sam film, parafrazując już użyty cytat:
no i cześć, no i chuj. Zdrówko!