21 listopada odbyła się już 7 edycja
Poligonu Poetów w Muzeum Miejskim „Sztygarka” organizowana przez Dąbrowską
Brygadę Poetycką. Tym razem w pojedynku
literackim spotkały się Mariola Konieczna i Janina Barbara Sokołowska.
Konieczna jest poetką a zarazem wykonawczynią piosenki autorskiej. Z tego
względu czytane przez nią wiersze przeplatane były kilkoma utworami m.in. z
wydanego niedawno debiutanckiego albumu „Wielokropek”. Z kolei Sokołowska jest
znaną dąbrowską poetką, która wydała ostatnio tomik „Pamiętnik matki” oraz
została odznaczona honorową odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Spotkanie
wypełnione dociekliwymi pytaniami poprowadził reprezentant Brygady – Patryk
Chrzan, po czym odbył się tradycyjny Turniej Jednego Wiersza. Tym razem ciało
jurorskie złożone z zaproszonych gości postanowiło przyznać trzy nagrody.
Pierwsze miejsce przypadło Wiktorii Szumiacie z Będzina, drugie Arkadiuszowi R.
Skowronowi z Czeladzi a trzecie Darii Dziedzic z Dąbrowy Górniczej. Kolejny
Poligon odbędzie się po przerwie zimowej w marcu.
Zakładki
Etykiety
- Esej (1)
- Felieton (4)
- Historia (4)
- Impreza (3)
- Kultura i Społeczeństwo (6)
- Poezja (2)
- Poligon Poetów (2)
- Proza (2)
- Recenzja (13)
- Strzelnica (1)
- Sztuka (1)
- Wywiad (2)
16 grudnia 2013
1 grudnia 2013
Tajemnica Wilczej Góry
Około pół kilometra od mojego bloku, na pograniczu dąbrowskich
Mydlic Południowych, wschodniej części będzińskiego Warpia oraz sosnowieckiego
Zagórza i Józefowa znajduje się miejsce nazywane kiedyś Wilczą Górą. Obecnie
trudno nazwać tę okolicę górą a raczej nieco pustynnym wzniesieniem, bo
znajduje się tam zasypany kilka lat temu kamieniołom, porośnięty częściowo trawą,
krzakami i drzewami.
Niemniej z tym nieco zapomnianym miejscem związana jest jedna z
legend zagłębiowskich, którą przytaczam w całości.
Legenda
o Wilczej Górze
„Przy
dzisiejszej drodze wiodącej z Zagórza do Będzina, pod samą granicą będzińską,
po prawej stronie widnieje wzgórze ze śladami dawnego kamieniołomu, które
niegdyś zwało się Wilcza Góra. Przed wielu laty na wschodnim stoku wzgórza
stała samotna karczma, lecz często i licznie odwiedzana przez mieszkańców
Starej Dąbrowy, Małobądza i Zagórza, którzy w porze letniej każdej niedzieli
zbierali się tutaj na pogwarkę, lub na tany przy dźwiękach muzyki. Pewnej
niedzieli zaszedł do tej karczmy Pietrek Przystalik z Zagórza, wiodąc ze sobą
swą narzeczoną Małgosię Skrzypczykównę, słynącą z urody na całą okolicę. Ku tej
parze w czasie tańca kierowały się zazdrosne, nienawistne nawet spojrzenia ze
strony dziewek i chłopców, one bowiem zazdrościły Małgosi piękności i tego, że
wszyscy parobcy tylko na nią patrzeli i o jej względy się ubiegali. Parobcy zaś
niezadowoleni byli z tego, że Skrzypczykówna tylko z Przystalikiem przestawała,
a o nich tyle dbała, co o zeszłoroczny śnieg. Gdy w inne niedziele panowała w
karczmie niezamącona wesołość i ochota, to tej niedzieli zaległ klepisko w
karczmie ponury nastrój, ochota do tanów zmalała i ucichły gwary. Z owych dąsów
dziewek i parobczaków nie byłoby może nic wyniknęło, gdyby nie zjawił się, na
nieszczęście, diabeł w osobie obcego, dorodnego młodzieńca, który ciągle prosi
do tańca Małgosię, pobudzając tem Pietrka do złości, a innych do drwin z niego,
iż dał sobie odbić dziewuchę obcemu.
Zazdrosny chłopak początkowo milczał, lecz potem zaczął naglić narzeczoną do jak najszybszego powrotu do domu, ale ona prosiła go, by chwilkę jeszcze pozwolił jej zostać, aby ostatni jeszcze raz mogła zatańczyć z pięknym parobczakiem.
Gdy taniec się skończył, Małgosia jeszcze ociągała się z wyjściem, więc Pietrek wyciągnął ją gwałtem z karczmy i skierował się do domu.
Droga wiodła przez wzgórze. Idąc do domu, Pietrek czynił narzeczonej gorzkie wymówki za to, że tyle tańczyła z nieznajomym i tak się do niego pięknie uśmiechała, zaś o narzeczonym zupełnie zapomniała. Zniecierpliwiona wyrzutami Małgosia, zaczęła z kolei wymyślać Pietrkowi i wypominać mu jego ubogie pochodzenie.
Rozeźlony i rozżalony Przystalik zapamiętał się, chwycił dziewczynę za szyję, rzucił na ziemię i począł dusić. Było to właśnie już na szczycie wzgórza. W tej chwili, gdy Małgosia wyzionęła ducha, uduszona rękami narzeczonego, rozległ się w powietrzu przeraźliwy, szyderczy śmiech diabła, który na okrutnym wilczysku przybywał wśród świstu wichru. Wystraszony Pietrek spostrzegłszy, że diabeł ma twarz owego dorodnego parobczaka z karczmy, w przerażeniu zaczął uciekać w stronę karczmy. Zaledwie jednak zdołał uczynić kilka kroków, gdy wilk rzucił się na niego, kalecząc pazurami łap i kłami paszczy. Bronił się nieszczęsny Pietrek jak mógł, lecz został pokonany i wciągnięty przez wilka w głęboką szczelinę wzgórza, w którą wszedł również i diabeł. Na drugi dzień znaleziono na wzgórzu martwe ciało Małgosi i nieprzytomnego Pietrka w głębokiej jamie, srodze pokaleczonego.
Gdy ten przyszedł do przytomności, opowiedział ludziom całą przygodę i prosił by go żywcem pogrzebano w owej jamie, w której go ludzie znaleźli. Jednak prośbie jego odmówiono. Małgosię pochowano na cmentarzu w Mysłowicach, zaś Pietrek umknąwszy kary, poszedł w świat i dopiero po kilkudziesięciu latach wrócił jako starzec, by zemrzeć na wzgórzu, gdzie dopuścił się zabójstwa. Litościwi ludzie pochowali go w jamie, w której pragnął być żywcem pochowany - a wzgórze nazwano Wilczą Górą, i że tam, szatan na wilku jeździł.
Omijano je przez długie lata z trwogą, jako siedlisko nieczystych sił. Ilekroć usiłowano postawić na mogile Pietrka krzyż, zawsze w nocy coś go wyrwało z ziemi i odnosiło w różne strony. Karczma leżąca podle wzgórza istniała jeszcze długo, lecz i tę ludziska omijali ze strachem. Jej arendarz nie mając co robić, opuścił ją wreszcie porzucając na pastwę losu. Stała przez kilkadziesiąt lat pustką, aż około roku 1860 spłonęła doszczętnie od uderzenia pioruna.”
Zazdrosny chłopak początkowo milczał, lecz potem zaczął naglić narzeczoną do jak najszybszego powrotu do domu, ale ona prosiła go, by chwilkę jeszcze pozwolił jej zostać, aby ostatni jeszcze raz mogła zatańczyć z pięknym parobczakiem.
Gdy taniec się skończył, Małgosia jeszcze ociągała się z wyjściem, więc Pietrek wyciągnął ją gwałtem z karczmy i skierował się do domu.
Droga wiodła przez wzgórze. Idąc do domu, Pietrek czynił narzeczonej gorzkie wymówki za to, że tyle tańczyła z nieznajomym i tak się do niego pięknie uśmiechała, zaś o narzeczonym zupełnie zapomniała. Zniecierpliwiona wyrzutami Małgosia, zaczęła z kolei wymyślać Pietrkowi i wypominać mu jego ubogie pochodzenie.
Rozeźlony i rozżalony Przystalik zapamiętał się, chwycił dziewczynę za szyję, rzucił na ziemię i począł dusić. Było to właśnie już na szczycie wzgórza. W tej chwili, gdy Małgosia wyzionęła ducha, uduszona rękami narzeczonego, rozległ się w powietrzu przeraźliwy, szyderczy śmiech diabła, który na okrutnym wilczysku przybywał wśród świstu wichru. Wystraszony Pietrek spostrzegłszy, że diabeł ma twarz owego dorodnego parobczaka z karczmy, w przerażeniu zaczął uciekać w stronę karczmy. Zaledwie jednak zdołał uczynić kilka kroków, gdy wilk rzucił się na niego, kalecząc pazurami łap i kłami paszczy. Bronił się nieszczęsny Pietrek jak mógł, lecz został pokonany i wciągnięty przez wilka w głęboką szczelinę wzgórza, w którą wszedł również i diabeł. Na drugi dzień znaleziono na wzgórzu martwe ciało Małgosi i nieprzytomnego Pietrka w głębokiej jamie, srodze pokaleczonego.
Gdy ten przyszedł do przytomności, opowiedział ludziom całą przygodę i prosił by go żywcem pogrzebano w owej jamie, w której go ludzie znaleźli. Jednak prośbie jego odmówiono. Małgosię pochowano na cmentarzu w Mysłowicach, zaś Pietrek umknąwszy kary, poszedł w świat i dopiero po kilkudziesięciu latach wrócił jako starzec, by zemrzeć na wzgórzu, gdzie dopuścił się zabójstwa. Litościwi ludzie pochowali go w jamie, w której pragnął być żywcem pochowany - a wzgórze nazwano Wilczą Górą, i że tam, szatan na wilku jeździł.
Omijano je przez długie lata z trwogą, jako siedlisko nieczystych sił. Ilekroć usiłowano postawić na mogile Pietrka krzyż, zawsze w nocy coś go wyrwało z ziemi i odnosiło w różne strony. Karczma leżąca podle wzgórza istniała jeszcze długo, lecz i tę ludziska omijali ze strachem. Jej arendarz nie mając co robić, opuścił ją wreszcie porzucając na pastwę losu. Stała przez kilkadziesiąt lat pustką, aż około roku 1860 spłonęła doszczętnie od uderzenia pioruna.”
Żródło: http://www.zaglebiedabrowskie.org
Na
początek warto dodać kilka faktów – Wilcza Góra ma 288,5 – 289 m.n.p.m i
stanowi część dłuższego wzniesienia o punkcie kulminacyjnym 300 m.n.p.m
znajdującym się nieco dalej na zachód.
Na takiej samej wysokości znajduje się położone
zachodniej części miasta wzgórze Syberka, na którym wybudowano osiedle
mieszkaniowe. Co do samej legendy – na konto ludowej wyobraźni można złożyć
przekaz o diable na grzbiecie wilka. Niemniej, jak można zauważyć, nie tak
częstą praktyką w tego typu opowieściach jest podawanie dokładnych personaliów
bohaterów (choć mogły zostać wymyślone dla uwiarygodnienia przekazu). Choć i
sama chęć uwiarygodnienia może mieć ukryte przesłanki. Nic także nie wiadomo,
aby na wschodnim zboczu Wilczej Góry znajdował się kiedykolwiek jakiś budynek. Na
mapie Jana Hempla z 1856 roku zostały m.in. zaznaczone karczmy znajdujące się
na terenie Zagórza (w tamtym czasie góra znajdowała się jeszcze na jego obszarze,
obecnie na terenie Warpia). Inne mapy z tego okresu (jak i wcześniejsze) nie są
na tyle dokładne, aby wyróżniać tego typu obiekty, szczególnie jeśli zawierzy
się legendzie, iż gospoda stawała się ruiną już około od początków XIX wieku.
Ze względu na rozpoczętą jeszcze w XIX stuleciu eksploatację kamieniołomu, od
którego wzięła nazwę cała dzielnica Warpie, trudno szukać jakichkolwiek
archeologicznych śladów rzekomej drewnianej konstrukcji.
Z
drugiej strony, skąd mógł się wziąć zapis o staruszku Przystaliku pochowanym w
jamie na Wilczej Górze? Wymysł twórców przekazu czy może kiedyś w kamieniołomie
(podobnie jak w innych tego typu miejscach, także na Zagłębiu) ktoś przypadkiem
albo podczas wydobywania surowca odnalazł jakieś kości. W wersji sensacyjnej
mogłyby być to faktycznie szczątki niezidentyfikowanego osobnika; a w wersji
bardziej realistycznej - szczątki zwierząt kopalnych, które nieświadomi lokalni
mieszkańcy uznali za ludzkie. W ten sposób mogła powstać zła sława tego miejsca
okraszona dodatkowo wilkami i diabłem, w celu skutecznego straszenia dzieci i odstraszania
obcych. Nawet jedna z pobliskich ulic na Warpiu nosi nazwę Wilczej.
Czy
istnieją jakiekolwiek przesłanki, aby przypuszczać, że na zboczu dawnej Wilczej
Góry stał jakiś budynek? Mapy okolicy z lat 20. i 70. wskazują, że faktycznie
przez grzbiet wzniesienia biegła kiedyś ścieżka, która mogła łączyć dawno temu Małobądz
(Warpie jeszcze wtedy nie istniało) z Zagórzem. Jeszcze w latach 30. ulica
Krakowska od strony Będzina kończyła się faktycznie na skrzyżowaniu z ulicą
Górniczą (obecnie Św. Brata Alberta) a dalej biegła w kierunku Zagórza i Starej
Dąbrowy jako polna ścieżka. Dopiero po II wojnie światowej powstała asfaltowa
droga łącząca Warpie z uliczkami znajdującymi się na wschód od Wilczej Góry -
Podmiejską, Łąkową, Cichą oraz Kamienną.
![]() |
Wilcza Góra - 1929 r i 1979 r |
Początki położonych na uboczu ulic wiążą się okresem
międzywojennym, na co wskazuje także wzniesiona w 1938 roku kapliczka na dawnym
skrzyżowaniu ulicy Krakowskiej, Cichej oraz jeszcze jednej prowadzącej w
kierunku Starej Dąbrowy, która została zlikwidowana wraz z zabudową na początku
lat 80., w trakcie budowy osiedla mieszkaniowego.
Zatem, jeśli ufać opowieści, w czasach Pietrka
Przystalika i jego narzeczonej mogła istnieć popularna ścieżka z austerią po
drodze. W tamtych czasach mogła za to nie istnieć jeszcze ścieżka, która
później stała się ulicą Krakowską, tym bardziej, że nie istniało jeszcze
Warpie. Należy jednak pamiętać, że ścieżka zaznaczona na mapach nie jest
dowodem na istnienie kiedykolwiek w tym miejscu oberży, ale też każda legenda posiada
jakąś genezę powstania.
Wilcza
Góra znajduje się w okolicy, która nigdy wcześniej nie była zamieszkana (może w
czasach ahistorycznych) i w ostatnich wiekach stanowiła pogranicze dzielnic
Dąbrowy Górniczej, Będzina i Sosnowca. Z map wynika, iż przez długi czas nic
się tutaj nie znajdowało (bezdrzewne łany łąk i pól), oprócz ścieżek łączących
poszczególne miejscowości. Dlaczego osadnicy unikali tego miejsca? Cały obszar
znajduje się na wysokości ponad 270 m.n.p.m, co chroniło skutecznie od
podtopień, Czarna Przemsza przepływa w bezpiecznej odległości, niedaleko powstała
linia kolejowa. Ponadto w odległych już bardzo czasach mogło być to niezłe
miejsce do osiedlenia. Zagórze ponadto jest najstarszą dzielnicą Sosnowca,
miejscowością, o której pierwsze pisemne wzmianki pochodzą już z 1228 roku. W
XIV – XV wieku powstał tam niewielki gródek w miejscu osady rycerskiej
oddzielony od Wilczej Góry bagnami pokrywającymi obszary dzisiejszej Środuli oraz Potokiem Zagórskim, uregulowanym dopiero w latach 80. XX wieku. Być
może zatem zadecydowały inne względy np. słaba gliniasta gleba, która nie
pozwalała na udane zasiewy albo obszar pokrywały pomniejsze kamieniołomy,
blisko których nikt nie chciał zamieszkać. O zamiejscowym charakterze tej
okolicy świadczy też budowa tuż po II wojnie światowej cmentarza naprzeciwko
wzniesienia.
Legenda
o ukrytym skarbie
Z
Wilczą Górą wiąże się także w dość swobodny sposób legenda o skarbach
zakopanych w pobliżu pewnej karczmy na Zagórzu. W ówczesnej wsi Zagórze
należącej do Mieroszewskich znajdowało się kilka tego rodzaju przybytków, w tym
budynek zaznaczony na mapie Hempla, znajdujący się obecnie w Lesie Zagórskim.
Niestety, w pobliżu domniemanej lokalizacji nic nie znaleziono, co posłużyć
może spekulacjom, iż dawna historia dotyczy innej karczmy znajdującej się na
terenie Zagórza. Być może chodzi o tajemniczy wyszynk na zboczu Wilczej Góry. Przemawia
za tym również to, iż karczma z Lasu Zagórskiego miała znajdować się przy
obecnej ulicy Długosza, która łączy Zagórze z Józefowem. Niegdyś mogła biec
dalej w kierunku północnego - zachodu przez dzisiejszy lasek (który wyrósł na
zrobach zamkniętej w latach 20. kopalni Wańczyków), skąd już niedaleko do
Wilczej Góry. Ponadto wschodnie zbocze wzgórza nie było w całości objęte
kamieniołomem i przez to mogło pozostać nienaruszone od czasów tajemniczego ukrycia
kosztowności.
Wszystkie
rozważania jakie tutaj zawarłem są tylko przypuszczeniami, uzasadnionymi czasem
tylko logiką a czasem skojarzeniami i nie posiadam dla nich dowodów
historycznych. Głównie kierowała mną chęć pokazania, że także w najbliższym
otoczeniu można zetknąć się legendami o diabłach i ukrytych skarbach. Pamiętam
też, że w każdej legendzie, podaniu ludowym znajduje się jakaś cząstka lub
nawet część prawdy. Nie zawsze przecież chodzi tylko o morał a fundament każdej
historii może zostać stworzony z faktów, które dawno już pokrył mrok czasu i
nie sposób dociec prawdy. Jaka jest zatem tajemnica Wilczej Góry i czy w ogóle
jest jakaś tajemnica?
30 października 2013
Powrót do Edenu – recenzja tomiku „Zmiany klimatyczne” Zenona Dytki
„Zmiany klimatyczne” to kolejna z książek Zenona Dytki, poety -
niepoetyckiego, którego sposób pisania umiejscawia go w autonomicznej niszy. Po
lekturze można odnieść wrażenie, że autor konsekwentnie przeczy opinii
Gombrowicza na temat poezji zawartej w „Dziennikach”. Wiersze Dytki zazwyczaj odległe
są od chemicznego produktu, poddanego kondensacji i podanego jako cukier w
stanie czystym. Rzadko słodzi a znacznie częściej soli swoje wypieki poetyckie,
unikając także innych zbędnych przypraw.
W wierszach tych pojawia
się zwykły człowiek, dalece odległy od pejoratywnego wizerunku poety. To
postać, która dość śmiało wyznaje swoje słabości, strachy i refleksje na temat
kondycji współczesnego świata. Bohater, która przeżywa przygody w tramwaju, na
balkonie czy w Empiku. Choć nie jest to polowanie na lwa w Afryce, jest to
sytuacja życiowa, która może spotkać każdego z czytelników, ale niewielu z nich
pomyśli o tym w kategoriach wyznania literackiego. W tej poezji autor zlewa się
z podmiotem lirycznym w jedną figurę, co nadaje jej znamion szczerości i
autentyczności a także przekonania, że obcujemy z konkretną, ukształtowaną w
pełni osobą, a nie ze zmiennym bytem literackim.
Dytko pisze zatem o kobietach, Bogu,
muzyce, pracy, relacjach międzyludzkich, przyrodzie i poszukiwaniu prawdy. To
jego uniwersum, które wbrew pierwszemu wrażeniu, po wymienieniu składowych,
okazuje się nad wyraz spójne. Każdy z tych elementów, a może nawet żywiołów,
jest przecież przedmiotem zainteresowania każdego świadomego, krytycznego wobec
rzeczywistości człowieka.
Krytyczny stosunek do
otoczenia pojawia się już w wierszu „Monstrum”:
widziałem twarze nic nie wartych
ludzi/gdyby życia wiecznego nie było/nie byłoby już nic (…) powłóczą nogami z
nudów nie wiedzą co mają robić i zaczepiają mnie (…) a także w „Jak siebie samego”, gdy
wyraża wręcz aprobatę z powodu wzrostu liczby osób aseksualnych, pisząc: może i dobrze/będzie nas coraz mniej/nie żal
nikogo/nawet samego siebie.
To symptomatyczne dla tej literatury. Dytko nie operuje jednak wyłącznie
na wysokiej nucie i często poważne osądy i konstatacje obtacza ironią i
dystansem, gdy np. porównuje ludzi do ptaków, gdyż tak jak one, lubią się
przebierać w „cudze piórka”, bo przecież „trochę oszustwa przydaje się w
życiu”. Autor przyznaje, że bardzo krytykuje ludzi, gdyż ci po prostu się zmienili.
Sprawia to dojmujące przeświadczenie, iż świat nie zmierza w dobrym kierunku i
ulega nieustannej degrengoladzie. Pierwsze zetknięcie z „obojętnością na zło”,
które pojawia się w tej twórczości, poeta doznał jeszcze na początku szkoły. W
tekście pod wymownym tytułem „Lekcja nienawiści” wyznaje, jak został
niesłusznie oskarżony a prawda i obiektywizm zostały zakrzyczane, podobnie jak ostatni
sprawiedliwy, bo „tylko jeden uczeń stanął w mojej obronie”. W wierszu „Szkoda
gadać” narzeka na brak szacunku, który przejawia się marnowaniu kupowanej
żywności. Stwierdza wreszcie, że „dajemy morzu plastik karmimy nim ryby po czym
sami je spożywamy (…) to szczytowe osiągnięcie rozumu”.
Dytko bardzo często
szuka analogii między światem ludzi a światem zwierząt. Jednak nie ma na myśli
żadnych szlachetnych i dostojnych stworzeń, ale zazwyczaj są to owady, pluskwy,
glony a nawet Obcy, który, jak prorokuje, kiedyś zasiedli naszą planetę. Tak
jakby odnosił się do nieustannej cyrkulacji wszechpotężnych sił przyrody, w
szczypcach której nawet najwięksi mocarze zostaną kiedyś pokonani i rozebrani
przez małe stworzenia i drobnoustroje. Przypomina o tym często, chcąc
przypomnieć człowiekowi o potrzebie pokory. Zarazem, jakby paradoksalnie, darzy
małe zwierzęta pewną specyficzną czułością. Ten motyw pojawia się także we
wcześniejszych książkach, gdzie autor jest takim „Św. Franciszkiem od owadów” i
np. w „Owadziej miłości” rozprawia, czy dobrze postąpił uśmiercając „owada
podobnego do kleszcza”, bo może było to jednak coś pożytecznego i posiadało
partnera. Takie pochylanie się nad małym życiem, wraz z pytaniem o istotę
miłości wyraża wrażliwość i szacunek dla przyrody. Przejawia się to także w
wierszu „To widać”, gdzie zauważa, iż w oczach bydlęcia: widać podziw dla piękna/umiłowanie luksusów wzniosłość/skłonność do
marzeń a nawet jakąś/formę religijności która musi z tego/wszystkiego wynikać. Tym
też sposobem zwierzęta, przyroda i Bóg stają się w tej twórczości pewną
jednością – koherentnymi elementami poetyckiego uniwersum autora.
W muzyce poeta wydaje
się poszukiwać ładu i porządku a także uspokojenia. Z jednej strony pojawia się
np. Beethoven a z drugiej muzyka z filmu „Fortepian”. Muzykę przyjmuje także
jako sens i cel życia, gdy w wierszu „Znów Beethoven” zauważa odkrywczo, że: na czymś cholernie mu zależało, a
czytelnik odnosi pewne wrażenie, że piszący te słowa łaknie posiadania tego
celu. Jemu samemu piękna muzyka kojarzy się latem, cieniem, brakiem wiatru i
spokojem, czyli miejscem podobnym do Edenu, do którego chciałby chyba często
powracać lub zostać na stałe. Jednocześnie jest wtedy „kochany przez samego
siebie”, co oznacza istniejący brak samoakceptacji, a także gdy pisze „nie
czuję żalu do nikogo nic mnie nie boli (…) wreszcie przestanę się bać ludzi
życia siebie – wszystkiego”. Słowa te brzmią niemal jak manifest i jednocześnie
są deklaracją ucieczki, eskapizmu.
Dytko poświęca kilka
tekstów relacjom w pracy, gdzie pod oznaczeniami – X, Y, Z kryją się realne
osoby, typy, które każdy czytelnik z pewnością spotkał na swojej drodze. Autora
wyraźnie drażnią powierzchowne oceny, wywyższanie się, czucie się lepszym. Ta
chęć zdominowania i zaszufladkowania bliźniego, wrogość wobec odmienności i
brak tolerancji, do której sam dojrzewał, to część gorszej i ciemniejszej
strony uniwersum.
Pozostają wreszcie
kobiety, które zaludniają ten poetycki świat zarówno po jego jasnej, jak i
mrocznej stronie. Jasną stronę reprezentuje wiersz „Pewne stałe”, gdzie wyznaje
szczerze, iż: źródłem mojej
twórczości/jest tęsknota za miłością/niezaspokojona miłość/do w miarę młodych
kobiet (…) co traktuje, jako „pewne stałe punkty odniesienia”. Na tym tylko
gruncie Dytko staje się czasami poetą lirycznym, gdy w wierszu „Dla Joanny”
pisze: więcej jest w oczach kobiety niż
może/się przyśnić mężczyźnie/w nocy i w dzień. Z drugiej strony w „Już
nigdy” potrafi zadeklarować dawnej miłości ze szkoły średniej, która namawia go
na spotkanie po latach, iż nie da się nabrać, „zwodzić za nos i ośmieszać
tańczyć w dyskotece jak błazen”. W swoim stosunku do kobiet jest
niejednoznaczny, ambiwalentny, tak jak różne i niezdefiniowane potrafią być
kobiety. To chyba jedyny obszar, który wymyka się jasnym ocenom w tej poetyce. Wskazuje
na to konstatacja, że piękne kobiety „zło zepsucie brzydotę i śmierć mają
wypisane na twarzy a mimo to są godne miłości (…). One umykają (jak zresztą
wielu mężczyznom) racjonalnym narzędziom poznawczym, wskutek czego realistycznie
i ściśle nastawiony do świata poeta (co może zabrzmieć paradoksalnie), wspomina
w jednej z puent, w stosunku do pewnej blondynki, o „logice rozmytej”, jako
jednostce naukowej. Dytko odsłania także rąbek romantyzmu, gdy pisze w wierszu
„Bez znaczenia czyli jak w: Kiedy Harry poznał Sally”, że „miłość nie musi być
spełniona cieleśnie wystarczy samo się ofiarowanie sama obecność (…) miłość jak
najbardziej bez zobowiązań w pełni anonimowa”. Choć to wynurzenie jednocześnie
zbalansował twierdząc, że „może zresztą to tylko owiał mnie łagodny wiatr to
bez znaczenia”. Stworzył tym samym wyłom w swoim krytycznym i naukowym stosunku
do rzeczywistości, wyjawił pragnienie każdego człowieka, jakim jest potrzeba
miłości.
Zenon
Dytko jest twórcą, który sprawia wrażenie, jakby nieustannie dziwił się
rzeczywistości, która zmienia się nie po jego myśli. Z jednej strony rozumowo
punktuje nieprawości, ale z drugiej, lubi dać upust marzeniom i nadziei.
Wspomina często o znaczeniu muzyki w jego życiu, ale jego wiersze nie są
rytmiczne ani melodyjne. Czasem wydaje się człowiekiem sprzeczności, do czego
sam się przyznaje wspominając o syndromie borderline
– nagłego przechodzenia od entuzjazmu do zdołowania. I takie bywają te wiersze,
których niewielka zawartość cukru mogłaby przekonać do degustacji Gombrowicza.
To rzeczywistość odmienna od znanych poetyckich światków a jednocześnie
stosunkowo bliska doświadczonemu życiem człowiekowi, nie zakrzywiona zanadto w
krzywym zwierciadle metafor i porównań. Cytaty z tej twórczości nie są w stanie
oddać specyfiki tego ukształtowanego głosu. Jednakże pewne słowa dość dobrze
oddają wrażenia po lekturze „Zmian klimatycznych”, w których wyczułem chęć
powrotu do Edenu, wyprawy w stronę ciepłego i bezwietrznego południa, gdzie
zawsze znajdzie się bezpieczny kawałek cienia.
piękne jest życie gdy nic nie boli/wielka
ulga gdy się kończy/jakbyśmy wychodzili po seansie z kina/ żal że pora się
żegnać i tylko/te kadry z życia/w głowie
„Słucham muzyki z filmu Fortepian”
Patryk Chrzan
29 września 2013
Życie jest jak aukcja – recenzja filmu „Koneser”
Polski tytuł filmu
Giuseppe Tornatore (co rzadko się przecież zdarza) jest lepszy od oryginalnego.
O ile „Najlepsza oferta” wskazuje w pewnym sensie na rozwiązanie opowieści i
stawia naciska na śledzenie fabuły , o tyle „Koneser” każe skupić uwagę na
postaci głównego bohatera. A jest nim
Virgil Oldman (Geoffrey Rush), który gra rolę wyniosłego, dość nieprzyjemnego i
wybuchowego znawcę sztuki oraz konesera kobieta. Niemniej, nie jest on żadnym
podrywaczem czy podstarzałym lowelasem a wręcz przeciwnie, najchętniej lubi
przesiadywać w zabezpieczonym szyfrem pokoju swojej rezydencji. Virgil
kolekcjonuje kobiece portrety, które nabywa w nie do końca uczciwych
okolicznościach. W jego ułożony i samotny żywot wchodzi młoda kobieta, która
chce sprzedać przedmioty po zmarłych rodzicach. Problem polega na tym, że nie
może się z nią spotkać twarzą w twarz a rozmawiają telefonicznie lub przez…
sekretne drzwi ukrytego pokoju.
Można powiedzieć, że
historia zapowiada się na kryminał z elementami thrillera a może i przygody.
Tymczasem tytułowy koneser, prowadzący aukcje we własnym i cenionym domu
aukcyjnym, wkracza na pole, które będzie zarazem dla niego odkryciem, jak i
zaskoczeniem. W pewnym momencie można wyczuć w którym kierunku zmierza
rozwiązanie, jednakże sam spodziewałem się czegoś bardziej prostego, aby nie
rzec trywialnego. Tym samym jest to pierwszy punkt dla reżysera, który potrafił
w swym dopieszczonym wizualnym obrazie zachować do końca widza w oczekiwaniu.
Bohater, świetnie zagrany przez Rusha, z czasem zyskuje sympatię widza a nawet
może zacząć mu kibicować. Wokół Virgila znajduje się tylko kilka istotnych
osób, które jak się okaże, mają swoje poczesne miejsce w całej historii. Obok
rozwijającego się wątku miłosnego pojawia się także stary przyjaciel, który na
aukcjach skupuje dla konesera wybrane płótna a także młody mężczyzna „złota
rączka”, który rekonstruuje dla niego starego robota, odnajdowanego po trochu w
domu tajemniczej Claire. Zarazem, jest dla dojrzałego mężczyzny przewodnikiem
po skomplikowanym świecie kobiet i miłości.
Pod względem
scenografii i wnętrz film prezentuje się okazale. Całość wrażenia podsumowuje
muzyką\a Ennio Morricone. Za minus można by uznać, że zaproponowana zagadka
wydaje się zbyt wyrafinowana, chwiejąca się na granicy realizmu. Dzieje się
tak, gdyż jedno nieprzewidziane wydarzenie mogło zburzyć całą precyzję
budowanego domku z kart. Oprócz
perfekcyjnej gry Rusha w filmu warto zapamiętać jeszcze odtwórczynie roli
Claire – Sylvie Hoeks, która śmiało mogłaby zająć miejsce na jednym z portretów
w prywatnej galerii Virgila. Najlepszym podsumowaniem jest ostatnia scena w
filmie, która zawiera w sobie równocześnie miłość, przemijanie i nadzieję. Bo
jak mówi jedna z postaci „życie z kobietą jest jak aukcja, nigdy nie wiesz, czy
ktoś nie przebije twojej oferty”. Te słowa są szczególnie wymowne dla kogoś,
kto większość życia spędził prowadząc aukcje, będąc po drugiej stronie młotka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)